Poranne serwisy donoszą, że do Polski trafiły pierwsze transporty leków przeciwnowotworowych. Co najmniej jedna z telewizji informacyjnych okrasza tę informację widoczkiem paleciaka z kartonami. Dociekliwe oko kamery wnika w zawartość pudeł, by pokazać, że faktycznie znajdują się tam lekarstwa, a nie Tik-Taki, czy inne M&M-sy. Z kolejnych informacji dowiadujemy się, że prokuratura zbada czy sytuacja do jakiej doszło, nie jest wynikiem zaniedbań urzędników.
Ja bym na miejscu Arłukowicza powołał Inspekcję Repów i Chorych (IRCh), żeby sprawdzać czy na etapie dystrybucji do jakichś nieprawidłowości nie dochodzi. Czy jacyś spekulanci zapasów za dużych nie robią. W celu wtykania kijów w szprychy oraz sypania piachu w łożyska precyzyjnie naoliwionej maszynerii zajmującej się ochroną zdrowia. Żeby państwo znowu zdało egzamin.
Żeby było jak w PRL-u, kiedy cały naród z zapartym tchem śledził losy pomarańcz, cytryn, bananów i rodzynek, które – ciesząca się poparciem całego narodu władza – sprowadzała przed świętami w odpowiedzi na społeczne oczekiwanie i zapotrzebowanie.
Tyle, że tutaj nie chodzi o cytrusy i bakalie, tylko o leki ratujące życie. W przypadkach, w których stosunek chorego do choroby ma istotny wpływ na efekty leczenia. Oraz – co za szczegół – jakość życia jego najbliższych. To naprawdę nie było miłe, gdy w okolicach Bożego Narodzenia okazało się, że jest problem z listami leków refundowanych. I że dotyczy również kilku leków onkologicznych. Zadzwonić do ojca z pytaniem ”Ty, a co bierzesz?”, czy nie zadzwonić…
Nie wiem na ile tamto zamieszanie miało wpływ na późniejszy rozwój wypadków. Jednak wiem, że ludzie, którzy źle się czują i nie mają nadziei, nie zmieniają samochodu na taki, przy którym będzie trzeba mniej grzebać. Tyle, że nie nie-pogrzebał. Nawet dowodu rejestracyjnego nie zdążył odebrać.
Tak więc aktualna akcja „Cytostatyki rzucili” mnie nie dotyczy. Ale nie wiem czy to dobrze.