Informacja o powołaniu nowego Wiceministra Infrastruktury podana została 22 grudnia ubiegłego roku. Pojutrze minie więc sto dni od ogłoszenia nominacji. Nie można jednak czekać z podsumowaniem, ponieważ pojutrze jest prima-aprilis. Mógłby ktoś jeszcze pomyśleć, że jaja sobie robię pisząc, że w sumie nic istotnego się w tym czasie nie wydarzyło.
Bo się nie wydarzyło. Nowy wiceminister od kolei nie odniósł żadnego sukcesu. W tym – jak sądzę – najbardziej oczekiwanego przez jego politycznych zwierzchników. Nie uzyskał akceptacji Brukseli na odebranie prawie 5 miliardów złotych, w celu przesunięcia ich na drogi. To nie jest żart. Najważniejszym zadaniem, jakie postawiono przed nowym wiceministrem od kolei, okazuje się być odebranie pieniędzy dla kolei.
Nie mam do niego pretensji. On tylko próbuje realizować zadania wyznaczone przez Tuska i Grabarczyka. Z wydatną pomocą dwóch – oficjalnie – wrogów, czyli ministra od finansów Rostowskiego Jana Vincenta oraz prezesa od infrastruktury Szafrańskiego Zbigniewa. Choć nie wiem w co wszyscy grają, ponieważ jeżeli Bruksela zgodzi się na przesunięcie środków, to dopiero na jesieni. Może więc być za późno, żeby zdążyć je wydać nawet na drogi.
Co jest o tyle zastanawiające, że wkłady własne w inwestycje drogowe wchodzą do deficytu, z jakiego rozlicza nas Bruksela. Wkłady do projektów kolejowych – wliczane być nie muszą. Coś jednak musi wspomagać greckie banki. Dlaczego tym czymś nie może być polska infrastruktura transportowa?
Na szczęście pojutrze jest prima-aprilis. Jest jeszcze szansa na to, że w setnym dniu od nominacji Andrzej Massel oświadczy, że to wszystko była ściema. Że po cichu, z medialną osłoną przed lobby drogowym, rząd pracował intensywnie, żeby kolej środki na nią przeznaczone, jednak mogła wykorzystać.